Mysikróliki ... Skrzaty w żółtych czapeczkach



To miał być dzień wyjątkowy. Wszystko zapowiadało niezliczone spotkania z ptakami pośród pól doliny Redy. Od kilku dni lustrowałem teren, notując ciekawe obserwacje. Do szczęścia brakowało tylko okienka pogodowego, wobec poprzedniego pochmurnego tygodnia, oraz równie pesymistycznych prognoz na kilkanaście najbliższych dni. Na polach od długiego czasu zasiadały setki żurawi i gęsi, a zarośla były czarne od sylwetek licznych drobnych ptaków, zebranych w wielogatunkowe stada.

Nadeszła sobota, a z nią piękny słoneczny dzień i nagle cała okolica opustoszała. Choć krajobraz wypełniały złote rudle polnych saren, niespiesznie pasących się na łąkach, oraz śnieżnobiałe sylwetki łabędzi niemych i krzykliwych, które wspólnie rozświetlały gładkie tafle wody podmokłych pól, to trudno szukać było ptasiego drobiazgu. Zniknęły trznadle i czeczotki, a tak liczyłem, że pośród nich odnajdę rzepołucha, gatunek skromny w swoje szacie, lecz niezmiernie ciekawy. Widać nie służy im bezwietrzny dzień, błękitne niebo oraz ładne kilka stopni ciepła z końcem stycznia.

Okolica zdawała się pusta nie licząc kilku potrzeszczy, których śpiew na wierzchołkach pojedynczych krzewów brzmiał jak cudowna aria wobec absencji innych solistów. Niekiedy tylko pokaźne stada kwiczołów nadlatywały na pola, zrywając się z koron wysokich drzew. Nawet zawsze obecne myszołowy sprawiały wrażenie zdziwionych nostalgią i bezruchem okolicznych pól. Na ich podobieństwo bezskutecznie przeglądałem okolicę, również trzcinowiska i morski brzeg rezerwatu Beka, by zmęczony długim marszem przystanąć na w końcu na chwilę. Usiadłem na skraju drogi, gdzie plecy znalazły oparcie w przydrożnym słupku. Przede mną rozpościerały się gęste krzewy, okraszone plątaniną uschniętych pędów wszelkiej polnej roślinności. Kilka grubszych konarów dźwigało tą konstrukcję, którą ledwie podświetlały promienie nisko zawieszonego nad horyzontem zamglonego już słońca.

Siedząc tak i dumając, kątem oka dostrzegłem sylwetkę małej ptaszyny. Skacząc z pieńka na pieniek, wreszcie wyłonił się z gęstwiny. Pełzacz w  całej okazałości, wiercąc się jak ma to w zwyczaju przeszukał konar w najbliższym sąsiedztwie. Im dłużej przyglądałem się jego harcom, tym więcej sylwetek ptaków dostrzegał mój wzrok. To jak posiedzieć chwilę w ciemności, by móc widzieć w nocy. Już po chwili obok skakały i podfruwały czarnogłówki i trznadle.

I nagle pośród ich towarzystwa, trzymając się nieco na uboczu, gęstwinę lustrowało oliwkowe maleństwo z żółtym kapturkiem. Ptaszyna w barwach tak uroczych, że jej sylwetka zdawała się przeczyć szarości krzewu i resztkom światła w zimnych tonacjach końca dnia. Taka drobinka, mysikrólik sprawił nagle, że dzień  bezskutecznego wypatrywania okazałych ptasich sylwetek, zamienił się w czas radości. Przysiadł nieopodal, zdając się mówić - Nie martw się, póki dnia, póki twojego czasu pośród pól doliny Redy, póty czas na skrzaty bajkowej krainy.

W pozostałych rolach wystąpili ...

Myszołów


Pełzacz leśny


Potrzeszcz


Mysikrólik


Sarny polne